– Przykro mi, ale nic nie mogę dla pani zrobić.
Zaczął wstawać. Julianna chwyciła go za rękę. – Czy... czy nie można by trochę zmienić daty ostatniej menstruacji? To przecież prosty zabieg. Coś w rodzaju... wysysania, prawda? Wyszarpnął dłoń z wyraźnym niesmakiem. Policzki nabiegły mu krwią. – Chce pani, żeby lekarz skłamał? Złamał zasady i naraził się na utratę prawa wykonywania zawodu? Poza tym, to nie wszystko. – Pokręcił głową i spojrzał na zegarek. – Coś pani pokażę. Podszedł do półki i wziął z niej grubą książkę, którą otworzył na jednej z pierwszych stron i podsunął Juliannie. – Niech pani zobaczy. To jest dwumiesięczny płód. Patrzyła na zdjęcie bez emocji, bo podobne widziała już wcześniej. Zarodek wyglądał jak istota z obcej planety, z wielką głową i plątaniną żył prześwitujących przez galaretowate ciałko. Wprawdzie nieco przypominał człowieka, ale nie budził żadnych cieplejszych uczuć. Doktor Samuel przerzucił kilka stron i wskazał inne zdjęcie. – A to pani dziecko – powiedział. Julianna z trudem przełknęła ślinę, a serce znowu gwałtownie przyspieszyło. Jej dziecko. Bo to było dziecko. Nie obca istota. Nie potworek. Dziecko miało palce u rączek i nóżek, i ssało właśnie kciuk. Bezwiednie dotknęła swego brzucha. – Jest pan pewien, panie doktorze? To znaczy... wydaje mi się... – Jak najbardziej. – Odchrząknął. – Płód w tej fazie rozwoju rozpoznaje już głos matki, a także reaguje na światło i dźwięki. – Nie... nie wiedziałam. – Znowu spojrzała na zdjęcie. – Myślałam po prostu, że... – Znowu zaczęła płakać. – Co ja mam teraz zrobić, doktorze? Co mam zrobić? Rysy lekarza złagodniały. Usiadł i podał jej pudełko z chusteczkami. – Julianno, mówi pani, że nie chce tego dziecka, że nie może się pani nim zająć. Czy jednak nie zmieni pani zdania, gdy już je pani urodzi? Gdy będzie pani mogła je wziąć w ramiona? Czy jest pani tego pewna? Wytarła nos i policzki. – Tak, jestem pewna – odparła. – Nie chcę tego dziecka i nie zmienię zdania. – Czy w takim razie nie chciałaby pani oddać go do adopcji? – Do adopcji? – powtórzyła, czując, że zachowuje się jak idiotka. – Nie, nie myślałam o tym. Bo myślała tylko o Johnie i o tym, jak przetrwać. Lekarz pokiwał głową. – W tym kraju jest wiele par, które nie mogą mieć dzieci. Tysiące miłych, bogatych ludzi, czekających na możliwość zaadoptowania niemowlęcia, któremu pragną zapewnić prawdziwy dom i miłość. – Z poważną miną pochylił się ku niej. – Jest pani w trzecim trymestrze, Julianno, i to wszystko skończy się już niedługo. Nie chce pani dziecka, lecz aborcja jest już wykluczona. Pozostaje więc oddanie dziecka do adopcji. Przez chwilę zastanawiała się nad jego słowami. – Ale jak mam znaleźć tych ludzi? – W Nowym Orleanie jest kilka organizacji, które się tym zajmują, jak również specjalizujący się w takich sprawach prawnicy. Osobiście współpracuję z Citywide Charities, bo tę organizację uważam za najlepszą. Przez moment wahała się, a potem niepewnie potrząsnęła głową. – Sama nie wiem... – To najlepsze rozwiązanie, Julianno. Zapewni pani swemu dziecku