Zaparkowała wiekowego pikapa i ruszyła w stronę Trzeciego Oka. Po drodze mijała butik
z dziecięcymi ubrankami i przystanęła przed wystawą. Urocze śpioszki, słodkie kombinezony i śliniaki w zwierzaczki. Jeden zdobił nowoorleański motyw – główka młodego aligatora z kokardką na szyi. Zadziwiająco urocze. Dostrzegła w szybie swoje odbicie, rozmyte, blade. Będzie matką! Jej mąż musi się o tym dowiedzieć, Na co ona czeka, do cholery? I czego się boi? Położyła dłoń na płaskim brzuchu, weszła do sklepu i pod wpływem impulsu kupiła śliniaczek z aligatorem. Była to pierwsza rzecz, którą kupiła dla malucha – oczywiście nie licząc testów ciążowych. Wizytę u lekarza ma dopiero za kilka tygodni. To nieistotne. Weźmie się w garść i powie Bentzowi, że ponownie zostanie ojcem. I lepiej, żeby mu to przypadło do gustu. W przeciwieństwie do włoskiej imienniczki Venice – kalifornijska Wenecja – mogła poszczycić się tylko kilkoma kanałami. Większość, powstałą w 1905 roku, zalano betonem, gdy rozwijające się Los Angeles uznało, że potrzeba mu więcej ulic dla samochodów. Jednak nawet kilka kanałów i piaszczysta plaża wystarczyły, by nadać jej charakter nadmorskiej miejscowości. W letni ciepły dzień Venice Beach pękało w szwach. Z pięknej pogody korzystali rowerzyści i skaterzy, a także rozmaici artyści uliczni, którzy przypominali Bentzowi Nowy Orlean pełen muzyków i malarzy. Także i tutaj wyczuwało się atmosferę karnawału, wrażenie, że wszystko jest dozwolone. Galeria sztuki, w której pracowała Fortuna Esperanzo, mieściła się kilka przecznic od plaży, przycupnęła między sklepikiem dla turystów, w którym sprzedawano wszystko, od koszulek po aparaty fotograficzne, a „autentyczną” meksykańską knajpą ze stolikami na zewnątrz. Widok niewiele się zmienił przez minione dwanaście lat. Bentz zaparkował, spojrzał krytycznie na laskę i zostawił ją na tylnym siedzeniu. Przeszedł przez ulicę w niedozwolonym miejscu. Poczuł słony zapach oceanu i zaraz przypomniała mu się nocna kąpiel w Santa Monica z poprzedniego wieczoru, kiedy stracił z oczu Jennifer. Po raz kolejny. Wejście do galerii sprzedającej sztukę współczesną ocieniała wielka markiza. Lokal, jak się wydawało, był pusty. Pokonał schody prowadzące na antresolę, gdzie wystawiano dzieła lokalnych artystów – obrazy, mozaiki, gobeliny. Fortuna Esperanzo stała na drabinie w rogu i poprawiała reflektor skierowany na wielkie, nieoprawione płótno. Czarne śmiałe smugi na pomarańczowoczerwonym tle. Obraz nazywał się po prostu Wściekłość. – Niezły – stwierdził Bentz ironicznie. Zaskoczona Fortuna upuściła żarówkę, która rozprysła się na kawałki. – Cholera! – Gniewnie spoglądała na niego z drabiny, mierzyła go spojrzeniem ciemnych oczu spod perfekcyjnie wydepilowanych, cienkich brwi. Różowe usta skrzywiły się z niesmakiem. – Wiesz, Bentz, myślałam, że pojąłeś aluzję, kiedy do ciebie nie oddzwoniłam. – Powoli zeszła z drabiny, stanęła na podłodze, uważnie omijając odłamki żarówki. – Czego chcesz, do cholery? – Porozmawiać. – Ach, tak. – Przewiercała go spojrzeniem pełnym niedowierzania. Była szczupła, żeby nie powiedzieć chuda, beżowa spódniczka i sweter niemal zwisały z kościstej sylwetki. – Naprawdę myślisz, że uwierzę, iż po dwunastu latach wpadasz na taką sobie zwykłą pogawędkę? Litości. Gdzie szczotka, do cholery? – Weszła do składziku, wróciła ze zmiotką i szufelką. – Chcesz pogadać? – Mruknęła pochylona nad szczątkami żarówki. – Niby o czym? – O Jennifer. – Boże drogi, dlaczego? – Wstała gwałtownie, spojrzała na Bentza, jakby przyleciał z Jowisza. – Co ci to teraz da? Biedaczka. Do galerii weszła potencjalna klientka. Bentz widział ją przez szczeble poręczy. Siwa pani w okularach w czerwonych oprawkach, które komicznie zsunęły się na czubek nosa, z grymasem na twarzy, w białych spodniach rybaczkach i białej koszulce. Pospacerowała między eksponatami i zatrzymała się przy szklanym kocie, najbrzydszej rzeźbie, jaką Bentz